Tak się w sumie szczęśliwie złożyło że w tym roku znowu mieliśmy być w pobliżu Wenecji. Ubiegłoroczna wizyta urzekła nas wszystkich, czuliśmy potrzebę powtórzenia doznań;-) Ponieważ jeden z naszych załogantów odlatywał dwudziestego sierpnia rano do Niemiec – tak zaplanowałem „pozłombolową” trasę, abyśmy mogli znowu odwiedzić Wenecję. Wyszukałem camping pomiędzy groblą wenecką, a lotniskiem Marco Polo, które jest w sumie dość niedaleko, szybka rezerwacja parcelki i spokój – jedziemy na Złombol;-)
Złombol Złombolem, skończył się po czterech dniach;-) A my dotarliśmy na zarezerwowany camping popołudniem
dziewiętnastego sierpnia. Cały misterny plan zwiedzania Wenecji popołudniem i wieczorem spalił na panewce, bo pogoda sobie o nas przypomniała i musiało zacząć lać… Niestety deszcz był złombolową normą, ale wybaczaliśmy mając w pamięci trzy tygodnie upałów w Polsce. Zatem zamiast wieczornego zwiedzania Wenecji – wieczorna impreza ze złombolową załogą Żukole na mokrym campingu;-) Sam camping okazał się nawet przyzwoity – ceny na średnim poziomie (5 osób, auto, dwa namioty, prąd – ok. 54 Euro), standard nie najgorszy, niestety deszcz zamienił glebę w mięsiste i kleiste błotko.
Poranek 20 sierpnia. Piotr odleciał do Niemiec zanim wstaliśmy. Zabraliśmy się za poranne czynności, a w międzyczasie analizowaliśmy prognozę pogody. Okazało się że możemy zmodyfikować nieco nasz plan i skoczyć do Wenecji zaraz, z rana… Żukole też byli za takim rozwiązaniem. Tak więc rączo zwinęliśmy obóz i załatwiliśmy w recepcji campingu pozostawienie naszych maszyn na parkingu przy wjeździe (na terenie campingu), pod opieką, za 10 Euro od maszyny. Wiedzieliśmy z zeszłego roku że parking dla kamperów w Wenecji kosztuje 21 Euro, plus transport z cypla Tronchetto. Zatem opcja pozostawienia maszyn na campie była całkiem ok. (plan pierwotny zakładał zwiedzanie Wenecji wieczorem, zatem odpadłaby jakakolwiek opłata za parking).
Autobus nr 19, przystanek zaraz przy wyjściu z campingu Rialto. Bilety bez problemu kupione w recepcji, a do przejechania całe DWA przystanki. Kierowca całkiem zręcznie i sprawnie prowadził swojego potwora – po może dziesięciu minutach jesteśmy na placu w Wenecji (koszt biletów – 3 Euro za osobę w obie strony).
Czuliśmy się prawie jak u siebie – miło było znowu zobaczyć dworzec kolejowy i pierwsze mosty nad Wielkim Kanałem. Tym razem zdecydowaliśmy się na eksplorację lewej strony kanału (w zeszłym roku była prawa;-). Nie mieliśmy w planach spaceru do placu św. Marka, chcieliśmy po prostu nieco się poszwendać i popatrzeć na miasto. Szybka pożegnalna fotka z Żukolami (na wypadek jakbyśmy się już mieli nie spotkać) i ruszamy w głąb Wenecji…
Rok temu przyjechaliśmy po południu i zostaliśmy do nocy. Widzieliśmy jak Wenecja bawi się. a teraz mogliśmy zobaczyć jak się budzi. Nie było wcale tak wcześnie, ale miasto jeszcze spało. Ludzi niewiele, stragany dopiero się rozkładały, żadnego nagabywania i naciągania na byle gówienko z drutu i plastiku, nikomu się nigdzie nie spieszy, turyści śpią po szaleństwach wczorajszych;-)
Spacerowaliśmy przez jakiś czas szeroką uliczką, ale nadszedł czas zgubienia się w zaułkach. Szybko zeszliśmy w co raz to węższe uliczki i chłonęliśmy autentyzm miejsca. Widzieliśmy suszące się pranie, urokliwe ozdoby, mieszkańców zajętych swoimi sprawami. Czuliśmy się trochę podglądaczami;-)
Fascynujące jak zwykle były kanały. W sumie po raz pierwszy udało nam się poczuć tak „reklamowany” przez wszystkich bywalców Wenecji – smród. Nie wiemy jak w czerwcu/lipcu, ale w drugiej połowie sierpnia nie urywał głowy. Po prostu taki tam zapaszek, wyczuwalny dopiero w pobliżu kanału. W sumie bardziej przeszkadzał smród uryny w niektórych zakamarkach. Niestety toalety w Wenecji ciężko znaleźć i takie tego skutki…
Tym razem nie mieliśmy ochoty na jedzenie, zeszłoroczną pizzę pamiętaliśmy co prawda doskonale, ale czas był nie do końca odpowiedni, w końcu niedawno było śniadanie;-) Dlatego wciągnęliśmy tylko weneckie lody i to też były najlepsze jakie jedliśmy w życiu. Doskonale wyważone smakowo, idealnie słodkie, świetnie podane. Cacko w miniaturze – niestety zajęci ich jedzeniem nie fotografowaliśmy…
W jednym z fajnych zakamarków wypatrzyliśmy proces wywozu śmieci. Jako że wśród naszej ekipy jest trzech miłośników inżynierii (w różnych jej postaciach), nie mogliśmy sobie darować obejrzenia tego procesu. W końcu jakoś muszą sobie radzić. Jeśli jesteście ciekawi jak to wygląda – poniżej film;-)
Błądząc po zaułkach natrafiliśmy na kilka uroczych detali architektonicznych (znajdziecie je na zdjęciach), oraz zupełnym przypadkiem znaleźliśmy budynek Europejskiego Centrum Kultury, w którym odbywała się wystawa sztuki nowoczesnej z całego świata. Bądźmy szczerzy – sztuka nowoczesna to nie było to, co by nas cieszyło i zainteresowało, ale chcieliśmy koniecznie zobaczyć budynek od środka – w końcu to oryginał. Wstęp wolny, trzeba korzystać. Skutek był taki że zarówno wystawę jak i budynek obejrzeliśmy z zachwytem. Na każdą następną taką wystawę wchodzimy w ciemno;-)
Dzieł nie będę opisywał, nie ma to sensu. Sztuka ma to do siebie że trzeba oglądać ją na żywo, aby moc delektować się każdym ruchem dłuta, czy pacnięciem pędzla. Nie da się jej ocenić na podstawie fotografii. W każdym razie – było naprawdę warto… A sam budynek zaoferował nam wspaniałe sufity, piękne okna i widoki z nich. Czuło się ducha historii stąpając po schodach, przemierzając korytarze i eksplorując strychy i poddasza…
Słońce wspinało się co raz wyżej, nieubłaganie nadciągało południe. Nadal badaliśmy uliczki najwęższe z możliwych. Zdarzało się że docieraliśmy do kanału i nie dało się pójść nigdzie dalej – trzeba było wracać. Niesamowite musi być życie w takim mieście. Wszystko trzeba właściwie przynieść na własnych plecach, ciekawe jak tam z usługami kurierskimi i dostawami zakupów z Tesco;-)
Udało nam się odnaleźć nieduży targ, gdzie można było zaopatrzyć się w świeże warzywa, owoce i rozmaite robale wyłowione z wody – czyli owoce morza. Kolory po prostu rozrywały oczy;-) Wszystko świeże, pachnące, soczyste…
Powoli rozpoczęliśmy taktyczny odwrót. Czas nie chciał czekać, a my musieliśmy jeszcze tego dnia dojechać do Chorwacji i spory kawałek się w nią zagłębić. Dwa dni później musieliśmy bezwzględnie być w Dubrowniku, bo tam Piotr miał wracać samolotem aby kontynuować podróż z nami.
Ruszyliśmy w stronę dworca, nie przestając oglądać wystaw, oraz tego co ponad nimi – czyli architektury weneckiej. Nadal urzekały nas budynki, postawione tak blisko siebie, tak bogato i nierzadko pięknie zdobione…
Chętnie spędzilibyśmy w Wenecji nieco więcej czasu, niestety ceny hoteli nie zachęcają – za trzygwiazdkowy dla dwóch osób trzeba wykasłać jakieś 900 zł za noc. Hostele nie mają wiele niższych cen (chyba że za łózko w pokoju wieloosobowym). Dlatego właśnie camping Rialto jest całkiem sensownym rozwiązaniem dla kogoś, kto chce podelektować się Wenecją bez oddania za to ostatniej koszuli;-)
Wolnym spacerkiem wracaliśmy i oto cud – spotykamy się znowu z Żukolami. Co prawda wiedzieliśmy że od godziny miało ich już w Wenecji nie być, no ale przecież po co się tak spieszyć;-) Jak zwykle się spóźnili;-) Zatem razem idziemy na ostatni wenecki most, robimy fotki i czyhamy na nasz autobus (numer 19). Znowu dwa przystanki i wysiadamy pod samym campingiem. Auta stoją całe i zdrowe. Pożegnanie, Żukole ruszają nad Balaton, a my w kierunku Triestu…
Wenecja po raz kolejny pokazała się nam z fajnej, sympatycznej strony. Bez tłoku, bez nieprzyjemnych przygód, bez ciśnienia – tak fajnie i na luzie. Spokojny spacer, delektowanie się świeżym powietrzem, architekturą – to jest to co lubimy;-)
Do Wenecji powrócimy. Zawsze będąc w pobliżu…
Fotki – Radek Kamiński i Piotr Biegała