W zeszłym roku taka zacna inicjatywa jak rajd aut dostawczych, pod nazwą Rajd Żuka strasznie nas ucieszył, ale okazało się że termin pokrywa się ze Złombolem. Nie dało się tego pogodzić, więc niestety nas nie było. W tym roku pilnowaliśmy orgów aby nie skrzyżowali terminów i dali radę;-) Zatem my nie mogliśmy odpuścić…
Mazowsze to region kraju gdzie wychowała się prawie cała nasza załoga. Wiemy że jest płaskie i nudne. Nic fajnego na nim nie ma. I dzięki Rajdowi Żuka zrozumieliśmy w jakim błędzie byliśmy. Znakomicie wybrana trasa i mnóstwo pięknych widoków – to powodowało, że rozglądaliśmy się wokół siebie jakbyśmy pierwszy raz własny kraj na oczy widzieli. Naprawdę niesamowite miejsca są raptem 30 km od centrum stolicy.
Rajd zaczynał się w Karczewie (gdzie jego start podłączono pod Dni Karczewa), na rynku przed dużą remizą. Przybyły auta dostawcze (bo to dla nich taki rajd), reprezentacja Żuków była bardzo duża – na oko stanowiły jakieś 60-70% uczestników. Poza nimi pojedyncze Nysy, Tarpany, Polonezy. Trafił się też Chevrolet ElCamino, Volkswagen T2 i Ford Transit.
Auta zjeżdżały się już od godziny ósmej, mimo że do startu było sporo czasu. Tłumnie oglądali je mieszkańcy Karczewa, a było na co popatrzeć. Niektóre pojazdy zachowane w stanie „jak z fabryki” (taka maszyna wygrała nagrodę Burmistrza Karczewa w konkursie elegancji), inne z kolei jakby dopiero co z pola przyjechały.
Po nasyceniu oczu nadszedł moment startu. Załogi wywoływano przez megafon i wypuszczano co minutę. Każda miała dokładny itinerer strzałkowy, kartę odpowiedzi i zestaw pytań i fotek. Start odbył się bardzo sprawnie i bez większych opóźnień.
Ruszyliśmy i my i to dość szybko – dostaliśmy bowiem numer 28 – taki sam jak na Złombolu;-) Na 87 załóg to całkiem niski numer, a więc i start dość szybko. Trasa na początku wiodła przez boczne uliczki Karczewa, ale niebawem opuściliśmy to gościnne miasteczko i pojechaliśmy w okolice Otwocka.
Pierwszy etap trwał około trzech godzin. Na trasie były punkty PKP gdzie można było wykazać się znajomością polskich utworów muzycznych, zbadać opuszczony i zapomniany cmentarz żydowski, zwiedzić muzeum, itd. Po drodze należało też odpowiedzieć na kilka pytań i odszukać wskazane na zdjęciach punkty. Trasa kończyła się przy zajeździe, gdzie oddawaliśmy kartę odpowiedzi i pobieraliśmy zestaw na drugi (dłuższy nieco) etap. W zajeździe odpoczęliśmy, zjedliśmy i ruszyliśmy dalej.
Drugi etap był organizacyjnie identyczny, trasa z itinererem, pytaniami i zdjęciami. Kolejne malownicze widoki, wąskie polne drogi, sporo szutrów. Żuk doskonale radził sobie z takim terenem, w końcu stworzono go w czasach kiedy takie drogi były normą;-)
Koniec imprezy miał miejsce w ośrodku wypoczynkowym Rudka. Tam każdy uczestnik dostał kiełbaskę z grilla, napój i czas na odpoczynek. W tym czasie organizatorzy podliczyli punkty i przygotowali ogłoszenie wyników. Nic nie zdobyliśmy (nie liczyliśmy zresztą na to;-), ale za to doskonale się bawiliśmy. Za rok Rajd Żuka to pozycja obowiązkowa w naszym kalendarzu.
Ogromne podziękowania i szacunek dla organizatorów – wszystko było na medal. Uczestnikom, czyli naszym konkurentom, również dziękujemy za świetną zabawę.
Dla zainteresowanych nasz film z imprezy:
P.S. Wreszcie przetestowaliśmy prysznic. Woda zatankowana do pełna (zbiornik na dachu) dzień przed startem, miała więc czas na wstępne ogrzanie. Słońce w dniu rajdu smażyło bardzo konkretnie czego skutkiem była woda o temperaturze ok. 30 st. Celsjusza wieczorem po rajdzie. Kuciak się wykąpał i był bardzo zadowolony. Pozostał bardzo delikatny zapaszek ropy, ale tylko w wodzie. Po umyciu się w niej z mydłem – nie czuć już niczego. Okazuje się zatem że nie trzeba dorabiać grzania – samo słońce daje radę, a jedziemy w końcu na południe Europy…