Dzień pierwszy
Ruszamy z Warszawy do Katowic w piątek 12.09 ok. 17:00. Planowaliśmy co prawda start o 14:00, ale nie wyszło. Bywa i tak;-) Naszym symbolicznym punktem startowym jest serwis France Automobiles Service – gdzie Żuk przeszedł metamorfozę w Le Żuka. Robimy pamiątkowe fotki i ruszamy.
Droga do Katowic była zasadniczo bezstresowa, jechaliśmy spokojnie, z tyłu koledzy pracowali na laptopach, silnik trzymał idealnie temperaturę, a alternator karmił wszystko prądem;-) Maszyna pracowała bez zarzutu.
Na Śląsku podjechaliśmy jeszcze w pewne tajne miejsce, gdzie ukryte w starej skrzyni leżały nasze koszulki, zrobione przez kolegę który nie mógł nam ich przekazać osobiście. Ich odbiór był szalenie zabawny i dostarczył nam sporo radochy;-) Chwilę po północy docieramy w okolice startu. Jest już 13.09.
Dzień drugi
Dziki camping wraz z innymi załogami Złombolowymi, tuż przy linii startu – wielka impreza;-) Rano wstajemy po kilku godzinach snu, jemy i medytujemy nad rejestracją załóg, bo panuje lekki chaos organizacyjny, ale to raczej norma na tak dużych imprezach, więc się nie stresujemy. Planujemy trasę na pierwszy dzień jazdy, oraz zastanawiamy się jak sensownie zapakować Żuka. Mimo olbrzymiej ilości miejsca – nie mamy problemu z jej zapełnieniem, bo zabraliśmy więcej sprzętu obozowego niż nam naprawdę potrzeba, ale jakoś lubimy mieć różne opcje;-) Dlatego też mamy duży stół, mały stół, stolik kuchenny, pięć krzeseł i diabli wiedzą co jeszcze.
Procedura rejestracji przebiega nadspodziewanie szybko i ok. 12:30 przekraczamy linię startu, przyozdobieni numerem 28. Jedziemy w dwa auta – nasz Le Żuk i kolega swoim Polonezem. W Polonezie jest problem z chodnicą, alternatorem, cb radiem i jeszcze paroma detalami. Podjeżdżamy więc na szrot w Rudzie Sląskiej, gdzie pan wyrywa jeszcze parującą chłodnię z dawcy. Pakujemy ją na dach Żuka i ruszamy dalej. Zaplanowana trasa zakłada przekroczenie granicy w Zwardoniu i przelot przez Słowację do miejscowości Komaron. Wszystko idzie prawie super, ale Słowacja wita nas potężną ulewą i raczy deszczem przez całą drogę. Nie jest miło, pogarsza to naszą prędkość, tym bardziej że jest już ciemno.
Chwila przed startem
Węgry (tu prawie cała załoga jest pierwszy raz w życiu) witają nas piękną, bezdeszczową pogodą, ale widać że ten stan trwa od niedawna, bo drogi są mokre. Camping na który zmierzaliśmy okazuje się pełny, ruszamy więc 20 kilometrów dalej na alternatywny. Tutaj pojawia się problem, bo adres prowadzi do auto komisu, ale na szczęście podane są koordynaty GPS a nasz Sygic pozwala na wygodne ich wpisanie. Okazuje się że camping jest 4,5 km dalej.
Trafiamy bez problemu, mimo wątpliwości i logujemy się między pięknymi platanami.
Dzień trzeci
Jest już jakies 20 minut po północy – czyli mamy 14.09. Wieszamy hamaki, tarpa, rozstawiamy namioty i bierzemy się za imprezowanie;-) Piotr Pyrka zgłasza się na ochotnika do prowadzenia Le Żuka z rana, zatem dostaje soczek, a reszta bawi się w najlepsze do 4 rano. Świt mamy w poważaniu i budzimy się ok. 8:30 😉 Jest nieco wilgotno, Węgry nie rozpieszczają nas pogodą, ale na szczęście nie pada. Zaplanowany przez nas na 10:00 start do kolejnego etapu udaje nam się zrealizować tylko z 55 minutowym opóźnieniem. Przy okazji nieco zmieniamy rozkład bagaży w aucie, optymalizując tak, aby mieć bezproblemowy dostęp do kuchni, bo podczas jazdy przez Słowację mieliśmy kłopot z szybkim i wygodnym zrobieniem kawy i herbaty podczas postoju. Mamy świadomość że dopiero za 2-3 dni dopracujemy system pakowania do perfekcji. Pierwsze efekty już jednak widzimy.
Polonez zostaje jeszcze na campingu, bo trwa wymiana chłodnicy, oraz naprawa kilku innych drobiazgów, ruszamy więc sami – droga czeka. Mamy w planach dojechać w okolice styku granicy węgierskiej, słoweńskiej i austriackiej. Tam podejmiemy decyzję co do dalszej trasy – dojechać musimy do Włoch i jest to dzień z najdłuższym dla nas etapem, więc stosunkowo ciężki. Naszym celem jest Grado, niedaleko Triestu.
Relację tą piszę siedząc na fotelu obok kierowcy (wybaczcie więc ewentualne literówki) i zostanie opublikowana jak upolujemy gdzieś po drodze darmowe WiFi, co planujemy uczynić gdzieś w jakimś McDonaldzie. Niestety Węgry pogodowo postanawiają zachowywać się jak Słowacja – znowu leje… Mamy nadzieję na słońce i po prostu go pożądamy;-)
Nasz wóz bojowy
Kilka słów o naszym aucie – spisuje się absolutnie idealnie. Na odcinku w okolicy Bielska Białej, na dwupasmówce rozpędzamy go testowo do 107 km/h (Według GPS). Naszą wielką radość psuje po dokładnie 3 sekundach pędzący Trabant, który wyprzedza nas lewym pasem mając na szafie jakieś 140 km/h. Co zabawne – Trabant nie jest Złombolowy, należy do jakiegoś lokalesa;-) Le Żuk pozwala nam jechać z prędkością przelotową na poziomie 85 km/h i bez problemu przyspiesza do 100 kiedy do konieczne. Wyprzedamy więc większość Złombolowych Nysek i Żuków, budząc zdziwienie załóg. Zawieszenie jest, jak to w Żuku miękkie, często mamy wrażenie że oderwiemy się od drogi, ale to tylko takie głupie uczucie do którego trzeba się przyzwyczaić. Jest stabilny, nie ma luzów, tyle że w koleinach trzeba uważać.
Temperatura silnika kilka razy zbliża się do 100 st. C, ale zbijamy ją szybko uruchamiając elektryczną pompę, która tłoczy płyn chłodzący do nagrzewnic. Żukiem wspinamy się na Słowacji pod wieeeeelką górę, na drugim biegu, powolutku, ale twardo i skutecznie. Czuć obciążenie bagażami i załogą, Żuk nie jest aż tak chętny do jazdy na wyższych biegach jak to się dzieje kiedy był pusty. Nie wiemy ile dokładnie waży cały nasz pojazd, ale obstawiam że oscylujemy w okolicy DMC po zapakowaniu wszystkiego co zbędne;-) Spokojnie uda nam się pokonać większe góry które czekają nas we Włoszech;-)
Spalanie paliwa oceniamy na jakieś 9,8-10,5 litra ropy, ale ponieważ nasz prędkościomierz zawyża wskazania o jakieś 90-95%, nie możemy super precyzyjnie tego okreslić. Szacujemy więc na podstawie odczytu z GPS. Pewnym problemem jest konieczność tankowania co max 350 km, bo wiemy że smok nie zasysa ostatnich 20 litrów paliwa z baku. Nie jest to jakiś wielki problem – mamy 10l w kanistrach w zapasie.
Wyłapałem kilka błędów jakie popełniłem podczas przebudowy, ale nie są one jakieś bardzo straszne;-) Muszę w podstawie fotela pasażera dodać kilka gniazd 12V, przykręcić kilka haczyków na ubrania, kieszenie na tapicerce i dorobić sprytne schowki, bo nieco ich brakuje. Bagażnik za to sprawdza się idealnie – dwie półki pozwalają zapakować go po sam sufit i mieści się bez problemu trzyosobowy namiot szybkorozkładający – a ten po złożeniu mały nie jest.
Oglądanie filmów i zdjęć Żuków z poprzednich Złomboli przyniosło efekt – udało mi się wyeliminować gąszcz kabli w pojeździe, nie jedziemy tez z bagażami na kolanach. Sprawdziło się też wygłuszenie maszyny – nic nie lata i nie rezonuje, nie mamy po dwóch dniach ochoty zastrzelić się od hałasu, a 1000 km już nam razem przeleciał;-) Jest po prostu komfortowo – na tyle oczywiście na ile się dało;-)