W tym poście zbiorczo opisałem co robiliśmy dalej, kiedy już dotarliśmy do mety tegorocznego rajdu charytatywnego Złombol. Nie rozbijałem go na poszczególne dni, bo była to dla nas ciągła przygoda…
Zaplanowane mieliśmy dłuższe odpoczywanie w Lloret de mar, gdzie bardzo sympatyczny camping zapewnił nam dobrą bazę do chłonięcia uroków Hiszpanii. Dwa dni spędziliśmy na słodkim nic nie robieniu, leżeniu na plaży o dość grubym i ostrym piasku, oraz kąpielach pośród dzikich fal. Na uwagę zasługuje załoga Kiepski Team – wieźli deskę windsurfngową (bez żagla) przez 2500 km na dachu swojego Żuka – popływali na niej (nie umiejąc oczywiście;) i bawili się przy tym wyśmienicie. A na koniec za zgodą ratownika – pozostawili ją na plaży.
Bawiliśmy się z różnymi załogami na plaży, oraz na wieczornych imprezach campingowych. Było nam szalenie miło i sympatycznie i dziękujemy wszystkim naszym znajomym z którymi wspólnie się integrowaliśmy. Kiedy jednak czas zasłużonej nudy i odpoczynku dobiegł końca – zapadła decyzja o przenosinach na camp w pobliże Barcelony.
Zdjęcie sferyczne plaży w Lloret de mar.
Spakowaliśmy więc manatki, odpaliliśmy nudzącego się Żuka i pojechaliśmy szukać spania. Padło na miejscowość El Masnou, gdzie wyszukaliśmy fajny camping , jak się później okazało – najstarszy, ciągle działający w Hiszpanii. Wybraliśmy sobie wygodne miejsce, niedaleko od wygód, pod dającymi solidny cień drzewami. Na campingu szybko przybywało camperów – wstrzeliliśmy się w odpowiedni moment – później byłby problem z logowaniem. Wraz z nami przybyły jeszcze dwie załogi i razem planowaliśmy podróż powrotną. Odpoczęliśmy do późnego popołudnia, a potem ruszyliśmy na nocny podbój Barcelony.
Dojazd z campa był banalny i stosunkowo niedrogi – 20 E za transport naszej piątki w obie strony. Trzeba tylko kupić bilet na 10 przejazdów na hiszpańskie koleje. Pozwala on na jazdę przez 1,5 h od skasowania również metrem barcelońskim.
W Barcelonie spacerowaliśmy urokliwymi uliczkami, jedliśmy lokalne specjały, popijaliśmy winem. Doszliśmy pod dumę miasta – katedrę Sagrada Familia, w ciągłej i nieustającej budowie. Załoga zasadniczo zachwycała się obiektem, ale mi wydał się raczej koszmarkiem dla Gargamela. Jakoś wolę klasyczną architekturę, a nie współczesne odlewy z żelbetu.
Towarzystwo padło czekając na pociąg
Nocny spacer zakończył się o 6 rano, kiedy to ruszał pierwszy pociąg w kierunku campingu. Totalnie zmęczeni, ale ubawieni – położyliśmy się spać. Nareszcie spałem w hamaku bez tarpa, pod wielkim drzewem dającym rozkoszny cień. Było gorąco, cienki śpiwór miałem raczej pod sobą;-) Fantastyczne uczucie.
Ogrody Gaudiego
Pobudka wczesnym południem, jedzenie i znowu do Barcelony. Tym razem w planach ogrody Gaudiego. Dojechaliśmy metrem w pobliże, po czym ruchomymi schodami wbudowanymi w uliczkę – wjechaliśmy na wzgórze górujące nad miastem. Z niego rozpościera się fantastyczny widok na miasto. Naprawdę zapiera dech w piersiach.
Z ogrodów poszliśmy pieszo przez miasto, ciesząc się znowu lokalną kuchnią (ośmiorniczki mniam;-), winem, czasem, miejscem, ludźmi i wszystkim innym. Barcelona bardzo się nam spodobała i na pewno powrócimy jeszcze do tego bardzo przyjaznego miasta.
Na camping tym razem wróciliśmy ostatnim pociągiem i poszliśmy spać, bo następnego dnia mieliśmy szturmować Pireneje – czekała na zdobycie Andorra, z której planowaliśmy jechać do Francji.
Poranne „szybkie” składanie obozu i ok. południa ruszamy. Ratujemy jeszcze na campie sympatycznego francuza, który do swojego auta podłączył milion akcesoriów, zapominając o tym że ma malutki akumulator. Wyssał go tak, że nawet dziesięciominutowe ładowanie z naszego Żuka nie pomogło. Odpaliliśmy więc Peugeota na popych, co wzbudziło u właściciela niemałe zdziwienie że tak się da. Nauczyliśmy go więc mówić „na pych”, obdarowaliśmy czapeczką i ruszyliśmy.
Droga zaplanowana wyłącznie bocznymi trasami, aby zaliczyć serpentyny. Idealna pogoda – słońce świeci jak na zamówienie. Widoki po prostu niesamowite – z każdym zakrętem naszego Żuka dostawaliśmy nową porcję wrażeń. Pireneje to takie nieco przerośnięte Bieszczady – mnóstwo zalesionych gór z malowniczymi dolinami, a droga wspina się momentami bardzo ostro. Spotykamy na stacji benzynowej ekipę szalonych Hiszpanów, którzy na klasycznych Vespach odwiedzali Andorrę.
Na trasie jest sporo wysepek widokowych i na jednej z nich, na wysokości około 1200 metrów robimy sobie przerwę na kawę.
Doganiają nas dwie inne Złombolowe załogi. Razem delektujemy się widokami, ale trzeba ruszać dalej, bo zmierzch niebawem. Wspinamy się nadal i osiągamy granicę Andorry. Trzeba być czujnym, bo kraj ten nie jest członkiem UE i roaming w nim kosztuje po prostu kosmicznie. Za to zakupy w sklepach zawierają ZERO % VAT i Hiszpanie namiętnie się tam zaopatrują. Sam kraj bardzo malowniczy, osadzony na wysokości prawie dwóch kilometrów. Nie chciałbym tam żyć, ale jako punkt do odwiedzenia – ciekawe miejsce. Czysto, ładnie i przyjemnie dla oka. Za to bardzo zimno i ludzie dziwnie na nas patrzą (krótkie spodenki i koszulki;-)
Robimy zakupy i upychamy je w aucie, a łatwe to nie jest, bo każdy zaopatrzył się w koszyk specjałów;-) Ruszamy w kierunku granicy francuskiej, robiąc po drodze fotki pamiątkowe;-)
Le Żuk z Andorią w Andorrze;-)
Granica francuska jest na wysokości 2100 metrów i prowadzi do niej dość słono płatny dla nas tunel (Żuk jest droższy od zwykłych osobówek) – coś ok. 11 Eur za dwa kilometry. Pan w budce jest zszokowany na nasz widok i nie może się nadziwić że taki antyk wjechał tak wysoko;-) Za to francuscy celnicy nie mogą zrozumieć że owszem, zrobiliśmy zakupy, ale czemu nie kupiliśmy wysokoprocentowych alkoholi, a tylko wino i sery? W końcu po lekkiej penetracji naszej maszyny zaczynają kumać że załoga nie do końca normalna i puszczają nas dalej bez większego badania.
Zjeżdżamy do Francji już po ciemku, po fantastycznych serpentynach, które pokonujemy z włączonymi światłami na dachu (jak nikt z przeciwka nie jedzie) – znakomicie oświetlają drogę. Obserwujemy wysokościomierz i kiedy osiąga on jakieś 600 metrów – czujemy że to koniec gór i że za chwilę zobaczymy nasz cel – Carcassone. Nic bardziej mylnego – po chwili serpentynami pchamy się znowu na 1500 metrów;-)
Po przebiciu się przez Pireneje osiągamy cel i okazuje się że camping możemy sobie wybić z głowy. Wszystkie pozamykane od 21, a jest 23 z hakiem. Rozbijamy się na dziko na polu obok campingu (obozowanie na dziko owszem, jest we Francji zakazane, ale nikt nie robi z tego problemu łącznie z policją, o ile jest się miłym i uprzejmym). Dyskretny bankiecik do 3 rano i spać. Znowu bez tarpa, w hamakach rozwieszonych między dwoma Żukami.
Poranek nieco mglisty, zjawia się właściciel pola i campingu w jednej osobie. Nie robi żadnego problemu, pozwala skorzystać z łazienek na campie. Zwijamy obóz i jedziemy zwiedzać zamek w Carcassone. To jest to na co czekałem – obiekt po prostu niesamowity, doskonale zachowany i po prostu wielki.
Spędzamy kilka godzin na spacerach po murach, mieście wewnątrz nich, oraz zwiedzaniu samego zamku. Urzeka mnie katedra zamkowa z niesamowitymi witrażami. Udaje nam się wysłuchać minikoncertu w wykonaniu pięcioosobowego chóru męskiego. Świetna akustyka i doskonałe wykonanie.
Nasz Żuk czeka tymczasem na parkingu dla kamperów i autokarów, bo jest za wysoki aby wjechać na parking dla auto osobowych, gdzie jego miejsce. Nie jest to pierwszy raz i niestety za każdym razem taki parking kosztuje nieco więcej. Większość parkingów przyjmuje auta do 2 metrów, a niektóre nawet poniżej 1,9 metra. Nasza maszyna ma w standardzie 2,2 metra, a z bagażnikiem ponad 2,5. Robimy sobie pamiątkową fotkę i startujemy do miasteczka niedaleko Saint-Tropez gdzie planujemy odwiedzenie słynnego miejsca;-)
W okolice Saint-Tropez docieramy bardzo późno, oczywiście odbijamy się od zaplanowanego campingu i znajdujemy miejsce na innym, teoretycznie nieczynnym już po sezonie. Brama była jednak otwarta i zanim minęło 10 minut – obóz stał na gotowo. Rano rozliczyliśmy się z nieco zdziwionym, ale sympatycznym właścicielem.
Obozujemy na szczycie wzgórza, z malowniczym widokiem na nieduże miasteczko. Rano zwijamy obóz i dojeżdżamy do miejsca gdzie kręcono Żandarma. Nasze rozczarowanie jest kosmiczne – budynek otoczono płotem, bowiem właśnie od tego dnia rozpoczyna się jego remont;-( Nie da się podjechać Żukiem niestety, ale na bezczelnego wbijamy za płot i robimy sobie zdjęcia pod budynkiem, jak wszyscy turyści świata;-) Nie będziemy gorsi;-)
Zwiedzamy pobliską marinę, gdzie cumują wspaniałe jachty i motorówki – jest na czym zawiesić oko. Ja wypatrzyłem na parkingu Citroena Mehari (również znanego z Żandarma) i robię sobie przy nim fotkę;-) W końcu być w tym mieście i nie zobaczyć Mehari – czegoś by brakowało;-)
Jest wczesne popołudnie i planujemy dziś jednym skokiem zdobyć Wenecję. Plan ambitny, bo zakłada przejazd przez Monaco, co daje w sumie jakieś 700 km do zrobienia. Jesteśmy gotowi jechać całą noc i tak też finalnie robimy. Po drodze zatrzymujemy się kilka razy dla widoków i zakupów. Generalnie to się nam nie spieszy;-)
Aby zaliczyć Monaco trzeba zjechać z autostrady 400 metrów w dół. Nasza maszyna robi to cichutko i sprawnie, ale droga powrotna na wysokość 400 metrów budzi chyba całe miasto. Silnik w wąskich „kanionach” uliczek ryczy pełną mocą. Strome podjazdy i ostre zakręty – jest ciekawie. Za Żukiem oglądają się ludzie bardziej niż za jakimiś tam Ferrari czy innymi Bentleyami – to w końcu tam codzienność;-) Nawigacja pakuje nas w taką uliczkę że po prostu robi mi się gorąco kiedy mam jednocześnie rwać pośród zaparkowanych aut pod ostrą górę, z zakrętem gdzie zamykam kierownicę i jeszcze na końcu jest przeciwny skręt do poprzedniego i znak STOP!
Le Żuk w Monaco
Monaco nocą jest zachwycające i wręcz bajkowe. Marina gości jachty które nosem wciągają te z Saint Tropez – jak określił to Łukasz – w ST były pontony z silnikami;-) Wspinając się z powrotem do autostrady zatrzymujemy się kilkakrotnie i delektujemy widokiem. Zdecydowanie trzeba to zobaczyć w nocy wjeżdżając (lub wyjeżdżając) od strony Genui.
Trasa do Wenecji jest dłuuuuga i kosztuje nas 50 E za autostrady. Docieramy do campingu w Jesolo przed ósmą rano i bez problemu dostajemy fajne miejsce. Śpimy, jemy i popołudniem ruszamy do Wenecji. Parkujemy tradycyjnie na miejscach dla kamperów (21 Eur) i kolejką szynową (1,3 Eur za osobę) jedziemy na „początek” Wenecji. Spokojnym spacerkiem idziemy w stronę placu św. Marka, po drodze jedząc pyszną pizzę (każdy stwierdził że to najlepsza w życiu). Delektujemy się architekturą, zwracamy uwagę na rozmaite detale i cieszymy się naszą obecnością w tym miejscu. Żadne zdjęcia oczywiście nie oddadzą tego co widzieliśmy, ale popatrzcie na kilka z nich.
Wenecja robi zaskakująco dobre wrażenie – nie ma tak reklamowanego i obiecywanego smrodu z kanałów:-) Jest czysto i ładnie, widać że miasto żyje. Na pewno trzeba tam wrócić i spędzić nieco więcej czasu niż nasze kilka godzin. Obiecujemy sobie że to kiedyś zrobimy.
Wieczorem wracamy na camping i razem z załogą Gwardii Faraona bankietujemy;-) A kiedy wstaje ranek – wiemy że to właśnie koniec naszej przygody – przed nami trasa do domu. Tysiąc dwieście kilometrów z hakiem, które planujemy pokonać w jednym skoku (z opcją na mały nocleg). Pakujemy się i ruszamy w kierunku Austrii.
Przejazd przez Alpy tym razem mamy w dzień, nadrabiamy więc widokowo to co straciliśmy w trakcie Złombola, kiedy tą trasę robiliśmy po ciemku. Jest wspaniale i bardzo malowniczo. Docieramy do Austrii jeszcze w ciągu dnia, ale powoli zapada zmrok. Około północy wjeżdżamy do Czech gdzie godzinkę później robimy przerwę na parkingu przy autostradzie. Śpimy do piątej i ruszamy dalej.
Tuż przed polską granicą mamy najdramatyczniejsze w sumie wydarzenie z całej naszej podróży – w aucie pojawiają się dziwne wibracje i nie wiemy skąd dochodzą. Podejrzewamy poduszkę pod skrzynią biegów, w której brakuje dość dużej śruby mocującej. Dopasowujemy zastępczą, ale niestety problem nie znika. Jedziemy z prędkością około 70 km/h zastanawiając się co może być przyczyną. Dojeżdżamy tak do Siewierza gdzie odkrywamy prawdę – odkręcone przednie prawe koło. Na szczęście to pancerna konstrukcja – szpilki są tylko trochę uszkodzone, za to niestety felga znacznie bardziej, o nakrętkach nie wspominając. Demontujemy z każdego innego koła po nakrętce i dokręcamy koło. Bez problemu możemy znowu jechać z pełną prędkością. Nauczka na przyszłość jest podwójna – po pierwsze pamiętać ze stare auta wymagają kontroli przedstartowej, a po drugie – w razie pojawienia się nowej wibracji lub rezonansu – najpierw kluczem sprawdzić koła. Najważniejsze że nic się poważnego nie stało.
Fotka załogi
Fotka z p. Januszem Kowalewskim – cichym współtwórcą Le Żuka.
Do Warszawy docieramy około 15:00 i trochę po 16:00 osiągamy naszą symboliczną metę – France Automobiles Service gdzie zaczynaliśmy. Pięćset metrów przed celem, na rondzie Wiatraczna Żuk zdycha. Zapomnieliśmy zatankować;-) Lejemy piąteczkę z kanistra i ruszamy. Po chwili osiągamy cel. Załoga serwisu ogląda Żuka po tym dystansie, opowiadamy skróconą wersję wydarzeń, robimy finalne fotki i wracamy do domu.
Dojechaliśmy, zobaczyliśmy, wróciliśmy!